ARTYKUŁ: ONET PODRÓZE 2009
W okolicach Złotoryi drogocenne drobinki można znaleźć nawet w kretowisku. Poszukiwacze przemywający złotonośne piaski wydobywają ok. 0,5 kg kruszcu rocznie, ale wielkie samorodki wciąż czekają na swoich odkrywców. Bo w to, że ktoś kiedyś znajdzie nad Kaczawą bryłkę złota o wielkości pięści, nikt nie wątpi. Do Kaczawy na pewno nie wejdziemy. Po ostatnich deszczach wezbrała tak, że nurt porwałby nie tylko płucznię, ale pewnie także i nas. Idziemy nad mały zalew. Kopacze wyciągają łopaty, miski i fiolki, do których mają trafić drogocenne okruchy. Zakładamy wodery, dwie łopaty wybranego niedaleko brzegu piachu lądują w mojej misce, opiekująca się pisklętami kaczka nie spuszcza nas z oczu.
- Na początku trzeba mocno, a później delikatnie. Odwrotnie niż z kobietą - śmieje się Roman Drozd, pokazując, jak obchodzić się z miską. Złota szuka od 15 lat, w ciągu kilku minut potrafi przepłukać 20 kg piasku. Mnie przepłukanie dwóch kilogramów zabiera blisko kwadrans. W teorii wygląda to tak: trzymając miskę równo z taflą wody trzeba zamienić piach w zawiesinę, a potem okrężnymi ruchami pozbyć się go z naczynia, pilnując, żeby nie stracić ciężkich drobinek, które powinny osiąść na dnie. W praktyce okazuje się, że ciężkie drobinki nie są wcale takie ciężkie - wystarczy jeden nieuważny ruch i można pożegnać się z marzeniami o złotych okruchach. Płuczemy wpatrując się w szlich - gromadzący się na dnie miski ciemny koncentrat ciężkich minerałów. Ten etap wymaga największej precyzji. - Cierpliwości. Złoto zawsze pokazuje się ostatnie - instruuje Drozd. Ostrożnie nabiera wody, wirując miską pozbywa się kolejnych warstw osadu. Po chwili: - No jest. A nie chciał pan wierzyć.
Odrywam się od płukania. Faktycznie. Na ściance miski coś błyszczy. Tego koloru nie da się pomylić z żadnym innym. To złoto! Drobinka o wielkości niespełna milimetra ląduje w wypełnionej wodą fiolce. Niespełna minutę później pokazuje się drugi okruch. Drozd uśmiecha się pod nosem.
W mojej misce nic nie błyszczy, ale tak łatwo nie zrezygnuję. Dwie kolejne łopaty piachu i miska w wodę. - Prawidłowy odruch. Gorączka złota powoduje, że nawet po kilku godzinach płukania nie bolą plecy - mówi Krzysztof Jędruszkowicz, poszukiwacz złota od ośmiu lat.
Coś w tym jest. Skoro przekonałem się, że złoto mam dosłownie pod nogami, to też chcę je znaleźć. I znajduję. Po godzinie mam w swojej fiolce cztery złote drobinki. Nie ważą nawet pół grama, ale jestem z siebie dumny jak diabli. Chcę płukać dalej, ale kopacze mówią stop. Dobrze znają te objawy.
- Bakcyla połyka się błyskawicznie. Złoto zawsze budziło pożądanie, a ludzie byli gotowi popełniać dla niego największe zbrodnie. My nie marzymy o bogactwie, ale poszukiwanie kruszcu dostarcza nam mnóstwo emocji. O satysfakcji już nie mówiąc - mówi Jędruszkowicz.
Kopacze przekonują, że okolice Złotoryi to "polskie Klondike" - drogocenny kruszec można znaleźć bez większego problemu. Niesie je większość strumieni wpływających do Kaczawy i Bobru, a jeśli ktoś ma szczęście, drobinki może znaleźć nawet w kretowisku.
No dobrze, ale ile tego złota jest? Ocenia się, że poszukiwacze zrzeszeni w Polskim Bractwie Kopaczy Złota przemywając złotonośne piaski wydobywają ok. 0,5 kg cennego kruszcu rocznie.
W porównaniu z tym, co działo się w Złotoryi kilkaset lat temu, to niewiele. W XII wieku nad Kaczawą wybuchła prawdziwa gorączka złota, która trwała - z różnym nasileniem - przez kolejne stulecia.
Szacuje się, że sprowadzeni tu niemieccy górnicy w okresie największej prosperity wydobywali do 50 kg żółtego kruszcu rocznie. W jaki sposób? Dokładnie przepłukując złotonośne piaski odsłaniające się na zboczu doliny Kaczawy lub szukając żył w obrębie twardych skał.
Pamiątką z tych czasów jest wykuta pod Górą św. Mikołaja kopalnia złota "Aurelia". Nie wiadomo dokładnie, kiedy powstała. Wiadomo, że najdłuższą, liczącą ponad 100 metrów długości sztolnię, wykuto około roku 1660. Inne chodniki wydrążono najprawdopodobniej już w XX w. jako szybiki poszukiwawcze.
Jedyna zachowana do dziś złotoryjska kopalnia kryje jeszcze wiele tajemnic. Część położonych ok. 30 metrów pod ziemią chodników została zasypana przez wycofujące się z tych terenów wojska niemieckie.
W 1997 r. odkryto zasypany szyb i od imienia odkrywcy nazwano go "Szybem Karola". Ma 28 metrów długości i liczne, niezbadane jeszcze, boczne korytarze. Labirynt chodników "Aurelii" rozciąga się 30 metrów pod powierzchnią ziemi.
Można w nim znaleźć złoto? Tego dokładnie nie wie nikt. Wyobraźnię poszukiwaczy od dawna rozpala wizja złotonośnej żyły w którymś z zasypanych przez Niemców korytarzy. Póki co nikt na nią jeszcze nie trafił.
Pewne jest natomiast, że z tony wydobytego z "Aurelii" diabazu można uzyskać zaledwie 0,02 gramy złota. Uruchomienie kopalni opłaca się, gdy z tony można uzyskać minimum 5 gramów.
Dlatego wszyscy, którzy przez wieki chcieli na własną rękę wydrzeć naturze jej najcenniejszy kruszec, nie ryli głęboko pod ziemią. Płukali rzeczne osady lub drążyli niewielkie sztolnie w złotonośnych żwirach.
Niektóre amatorskie wyrobiska, przypominające "biedaszyby", zachowały się do dziś. Nie zdążyły runąć, bo były eksploatowane jeszcze w latach 90.
W okolicy Złotoryi nikt o tym głośno nie mówi, ale wiadomo, że dzięki żółtemu kruszcowi niejedna osoba zbiła małą fortunę. W PRL złoto osiągało na czarnym rynku zawrotne ceny. Kopacze w głębokiej konspiracji szukali więc drogocennych drobinek.
Wielu ryzykowało przy tym zdrowie, a nawet życie. To ci, którzy szli na skróty. Nie chcieli godzinami wpatrywać się w szlich. Do zagęszczonego osadu dodawali więc rtęć, która wiązała się ze złotem. Potem, podczas odparowywania rtęci, wdychali toksyczne opary.
Gdy zaczynali czuć, że coś jest nie tak, najczęściej było już za późno: szkodliwe działanie rtęci jest bardzo trwałe i powoduje w organizmie prawdziwe spustoszenie.
Rtęć atakuje przede wszystkim ośrodkowy układ nerwowy. Kopacze nie mogli więc spać, mieli zawroty głowy, stany depresyjne, przestawali poznawać znajomych. Poza tym trzęsły im się ręce, psuł się wzrok i słuch, bolały ręce i nogi, wypadały zęby. Do dziś żyje zaledwie kilka osób, które szukały złota w PRL.
Dzielą się swoją wiedzą i doświadczeniem ze współczesnymi kopaczami. - My nie szukamy jednak złota, by nim handlować. To nie jest nasze źródło utrzymania - podkreśla Drozd. A mogłoby być?
Doświadczeni poszukiwacze w ciągu kilku godzin pracy niemal zawsze znajdują kilka gramów kruszcu, a gram złota kosztuje 120 zł. - Pewnie dałoby się żyć z płukania złota, ale to bardzo ciężka praca. Co innego jednak rekreacyjnie płukać kilka razy w roku, a co innego zrobić z tego sposób na życie - mówi Drozd.
Nie ukrywa jednak, że każdy kopacz marzy o odnalezieniu samorodka wielkości pięści. To możliwe: kilka lat temu w Sudetach po czeskiej stronie znaleziono samorodek o wadze 1,7 kg.
Rodzime osiągnięcia są o wiele skromniejsze. Największa znaleziona po wojnie w Polsce bryłka waży 4,47 grama. W 2001 r. nad Kaczawą wypłukała ją Irena, żona Romana Drozda.
- Poprosiła, żeby napełnić jej miskę. I od razu trafiła na taki okaz. Była też z nami koleżanka żony. Gdy zobaczyła samorodek, od razu zabrała się za płukanie. I też trafiła na bryłkę o wadze grama. Kopaliśmy wtedy do późnej nocy. Przestaliśmy dopiero wtedy, gdy złamało się nam stylisko łopaty - wspomina Drozd.
- Żonie udało się znaleźć sporą bryłkę, choć nie jest wykluczone, że ktoś kiedyś znalazł większą, ale się do tego nie przyznał. W czasach PRL nikt nie chwalił się znaleziskami.
W czerwcu 2008 roku środowiskiem poszukiwaczy złota nad Kaczawą wstrząsnęła wiadomość o znalezieniu dużych samorodków o wadze: 57, 11,5 i 4 gram. Natknęli się na nie poszukiwacze militariów penetrujący z wykrywaczami metalu żwiry nad doliną Kaczawy.
Kopacze z Bractwa twierdzą jednak, że te bryłki nie pochodzą z okolic Złotoryi. - Oglądałem je. Różnią się od rodzimego kruszcu na pierwszy rzut oka. Są o wiele ciemniejsze - tłumaczy Drozd.
Skąd więc wzięły się w dolinie Kaczawy? Być może są zgubą jednego z francuskich żołnierzy. Wycofujące się po przegranej kampanii rosyjskiej wojska Napoleona stoczyły jedną z bitew właśnie nad Kaczawą.
26 sierpnia 1813 r. armia francuska dowodzona przez marszałka Étienne’a Macdonalda została rozbita przez wojska prusko-rosyjskie pod wodzą Gebharda von Blüchera. W bitewnym zamęcie każdy z żołnierzy myślał najpierw o ratowaniu życia, a dopiero potem zaprzątał sobie głowę przywiezionymi prawdopodobnie z Rosji samorodkami.
- To tylko hipoteza, ale wydaje nam się, że tak właśnie mogło być. My nie używamy wykrywaczy metali. Stawiamy na tradycyjne metody, które nie zmieniły się praktycznie od kilkuset lat. Dzięki temu szczęścia w poszukiwaniu złota może próbować dosłownie każdy, kto ma trochę wolnego czasu i chce przeżyć przygodę - mówi Drozd.
Bractwo Kopaczy Złota nie strzeże zazdrośnie swoich tajemnic. - Wystarczy do nas przyjść. Każdy dostanie miskę i instrukcję, jak się nią posługiwać. Powiemy, gdzie można szukać drogocennego kruszcu. Reszta zależy już tylko od wyczucia i szczęścia poszukiwacza - podkreśla Jędruszkowicz.
Najwięcej okruchów złota gromadzi się w miejscach, gdzie rzeka meandruje, a jednocześnie na dnie nie ma zbyt wiele niesionego przez nurt rumoszu. - Złoto leży na dnie i czeka, aż go podniesiemy. Świadomość, że znalezionych bryłek nie dotykał nikt przede mną, jest fascynująca - przekonuje Drozd.
Co jest potrzebne, by rozpocząć karierę poszukiwacza złota? Na początek wystarczy zapał, wodery i miska do płukania. Przyda się też kapelusz i chroniąca przed ukąszeniami owadów flanelowa koszula.
Natomiast jeżeli ktoś połknie bakcyla i zacznie śnić o złotych samorodkach, powinien zainwestować w płucznię, którą wstawia się w nurt rzeki. Na jej przegrodach osadzają się cięższe drobiny, które potem przepłukuje się w misce.
Kopacze podkreślają, że technologia jest bardzo prosta i dlatego złota szukać mogą nawet dzieci. - I co najważniejsze - nigdy nie wiadomo, czy tym razem nie natrafimy na piękny okaz. Za każdym razem, gdy zaczynam płukać, czuję ten sam dreszczyk - mówi Drozd.
Dodaje, że duże samorodki z doliny Kaczawy wciąż czekają na swoich odkrywców. Bo w to, że ktoś kiedyś znajdzie w okolicy Złotoryi bryłkę o wielkości pięści, nie wątpi żaden z kilkudziesięciu zrzeszonych w Bractwie poszukiwaczy. I być może zrobi to ktoś, kto weźmie miskę do ręki po raz pierwszy w życiu.
Źródło: Onet-Podróże 15 lipiec 2009 rok